Gorna belka
Gorna belka
Gorna belka
Gorna belka
Gorna belka
Gorna belka
Gorna belka
 
 

-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-

Spis rozdziałów

-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-=-


0. Era Zerowa

By spłynęła na nas, założycieli Zakonu, łaska oświecająca, musiało zdarzyć się wiele rzeczy, które krok po kroku zbliżały ludzkość do tego wiekopomnego (oby) momentu. Zdarzenia te miały miejsce w Erze Zerowej, oto więc opisanie tego czasu. Pozwolę sobie pominąć historię ludzkości (możecie ją usłyszeć od Wielkiego Mistrza, który jest chodzącą kroniką i pamięta wiele ciekawych wydarzeń o których historycy nie wspominają), ograniczając się do bardzo wąskiego wycinka czasoprzestrzeni mającego bezpośredni związek z powstaniem Zakonu.

0.1. Założyciele

Choć ludzie mają tendencję do tworzenia grup parzystych (gdyż dowolne ich zbiorowisko po pewnym czasie podzieli się na podgrupki dwuosobowe, w miarę możliwości heteropłciowe), to założycieli Zakonu jest trzech -- Wielki Mistrz, Wielki Inkwizytor i Wielki Malkontent.

Korzenie Wielkiego Mistrza giną w pomroce dziejów, więc nie będę wywlekał ich na światło dzienne. Oficjalna wersja życiorysu mówi, że pochodzi on z okolic Jasnej Góry. Po wielu latach wesołego przebywania tam postanowił przybyć do Wrocławia. Powód był prozaiczny, zachciało mu się studiować informatykę na IZ-cie. Studia jak to studia, dają człowiekowi wiele wolnego czasu. Wykorzystując go Wielki Mistrz spotkał Wielkiego Inkwizytora. Razem działali trochę w Caladanie (o którym więcej później napisane będzie). Działanie to polegało głównie na tworzeniu wyimaginowanych rzeczywistości i symulowaniu w nich pewnych zdarzeń, łącznie z odgrywaniem zachowań niektórych istot w owych rzeczywistościach istniejących. Mówiąc po skrótowo, grali w RPG. Ale na tym nie poprzestali, gdyż wyprawiali się również na LARP-y, przy okazji czego zainteresowali się trochę tym, jak to naprawdę żyło się w minionych czasach.

Wielki Inkwizytor (choć zupełnie od Mistrza różny, również udał się na ten dziwny wydział Politechniki Wrocławskiej zwany IZ) nie był zwykłym członkiem Caladanu. On go praktycznie stworzył. Pochodząc z Wrocławia, miał jeszcze więcej wolnego czasu niż student przyjezdny. Ponadto posiadał talent organizatora. Spożytkował więc te dobra tworząc Dolnośląską Gildię Fantastyki Caladan, organizację mającą umożliwić ludziom dobrą zabawę, do dziś (kwiecień 2002) zresztą to robiącą. Gildia mieści się w podziemiach akademika "Nad Fosą" (T-8), rektor przydzielił jej fragment zrujnowanych piwnic który został przekształcony w całkiem ładną hobbicką norkę. Swe początki Zakon miał ułatwione dzięki możliwości korzystania z owej norki.

Trudno pisać o sobie, lecz los tak sprawił, że wypada... postaram się krótko i w trzeciej osobie, a nuż trochę obiektywizmu wycisnę. Wielki Malkontent, też wrocławianin, też z politechniki, ale z nie z IZ-tu, choć elektronika jest trochę pokrewna. I co ciekawe Wielki Inkwizytor i Wielki Malkontent chodzili do tego samego liceum, z podobnie głupich powodów (jeden bo było w miarę blisko, drugi, bo nie chciało mu się szukać innego, a położenie tego już znał). Nim został studentem wolny czas poświęcał koniom. Gdy osiągną godność żaka zaczął zbijać bąki, a potem ruszył ku szermierce...

Wróćmy ku Politechnice. Ma ona pewną zaletę! Zmusza studentów do chodzenia na wf. Co więcej pozwala wybrać spośród wielu arcyciekawych propozycji. Można na przykład chodzić na Step Reebook, można też uprawiać "Zwolnienie z zajęć sportowych" oraz Górystykę (czyli ćwiczenia praktyczne w spożywaniu czeskiego alkoholu w warunkach niezauważalnie obniżonego ciśnienia atmosferycznego). Lecz można również pojeździć sobie konno (co czynili Mistrz i Inkwizytor) lub poćwiczyć różne sporty walki. O dziwo wśród nich jest również szermierka. Jeszcze większym dziwem jest jej program. Nie można się tam bowiem nauczyć walki szablą sportową, choć takimi szablami się ćwiczy. Można za to nauczyć się podstaw walki szablą bojową! A to jest rzecz interesująca. Jako taka przyciągnęła ona Wielkiego Mistrza i Wielkiego Inkwizytora i Wielkiego Malkontenta. W ten oto sposób pod koniec roku pańskiego 1999, zaczęła zaciskać się pętla przeznaczenia -- założyciele Zakonu spotkali się.

Do spisu treści

0.2. Szermierka i taniec

Szermierka to sztuka trafienia przeciwnika tak, by samemu nie zostać trafionym. Jej podstawą jest ruch i dokładność. Aby je wyćwiczyć należałoby rozpocząć od kilkuset godzin żmudnych i nudnych ćwiczeń chodzenia, biegania i skakania, a potem następnych kilkuset dla nauki podstawowych cięć i pchnięć. Na kursie politechniki nie było na to czasu, ale też nie mieliśmy naszego przeciwnika zabić, a tylko udawać. Każde zajęcia składały się więc z długiej i doskonale rozwijającej rozgrzewki oraz krótkich ćwiczeń kolejnych kroków i układów, najpierw dwu -- trzy ciosowych, potem coraz dłuższych. Tempo nauki szybkie, można się było zachłysnąć, nikt się nie nudził.

Pierwszy semestr szermierki upłynął niezauważenie. W drugim semestrze zaczęliśmy chodzić do tej samej grupy, a pod jego koniec prowadzący zajęcia, emerytowany kaskader, świetny szermierz, a tak poza tym wspaniały i wesoły człowiek pan Marian Gańcza zaproponował nam wstąpienie na casting. Dziwna rzecz, takie teraz czasy, że wszystko musi mieć nową nazwę, najlepiej obcojęzyczną, z preferowanym językiem angielskim. Rozbawiło mnie kiedyś, gdy polonista zaczął używać angielskiej wymowy słowa image, choć od ładnych paruset lat przyjęła się francuska... Nie ważne to może bardzo, ale jak to mawiali starożytni persowie -- signum temporum, ciekawych czasów, na psa urok.

Casting okazał się być prostym testem predyspozycji tanecznych i szermierczych. Zaczęło się od nauki tańca. Dostaliśmy rozpiskę prostego Allemanda po czym nauczyliśmy się go tańczyć. Nauka odbywała się na korytarzu mojego byłego liceum;). Po tańcach było jeszcze łapanie dwóch podrzuconych z wierzchu dłoni monet i kilka zamachów i pchnięć szabelkami. Ze względu na niską frekwencję przeszli praktycznie wszyscy. Tak oto zaczęła istnieć Galliarde'a. Jej pełna nazwa to Zespół Tańca i Szermierki Dawnej Galliarde. Potem był trochę zmieniany, lecz ta pierwsza nazwa wiąże się również z pierwszym składem i jego najlepszymi czasami.

Początki Galliarde'y to ciężka praca, ale i równocześnie zabawa. W ciągu kilku tygodni opanowaliśmy podstawy tańca irlandzkiego i nauczyliśmy się kilku plebejów oraz dwóch, czy trzech dworskich. Z szermierką szło gorzej, bo wymaga ona przynajmniej 100 godzin pracy by opanować podstawy, a było tych godzin nie więcej niż 30. Ledwo więc załapaliśmy rytm, a już wysłano nas na pierwszy pokaz. Był bowiem zespół pomyślany jako przedsięwzięcie dochodowe, mieliśmy dawać pokazy i dostawać za to pieniądze. Magda Dąbrowska, która wraz z Marianem Gańczą założyła Galliarde'ę, była członkinią Bractwa Rycerskiego Zamku Bolków i początkowo byliśmy podpięci pod Bractwo i znajdowaliśmy w nim oparcie. Pierwszy pokaz odbył się właśnie na Zamku Bolków. Bractwo sfinansowało dojazd i zorganizowało żarełko wraz z grzańcem i piwem, a my pokazaliśmy co umiemy. Kilka tańców i krótka walka. I zaczęło się. Okazało się, że już jesteśmy co najmniej na poziomie starego zespołu tanecznego Bractwa, który to stary zespół Magda opuściła. Byliśmy więc konkurencją (choć jeszcze o tym nie wiedzieliśmy), co wkrótce spowodowało wszelakie niesnaski. Parokrotnie jeszcze w Bolkowie byliśmy, lecz za każdym razem było coraz gorzej, jeśli chodzi o atmosferę. Mimo to, chwalę sobie te pobyty, podobnie zresztą jak Wielki Mistrz.

W początkowym okresie istnienia zespołu parokrotnie odwiedzał nas Wielki Inkwizytor. Siadał sobie z boczku, uśmiechał się pod nosem i patrzył. Odmówił przyłączenia się, twierdząc, że nie odpowiadają mu założenia programowe. Może i dobrze zrobił. Czas pokazał, że zespół w takiej formie istnieć nie jest w stanie, lecz z drugiej strony, gdyby nie Galliarde, nie mielibyśmy bazy pozwalającej nam teraz tańczyć stare i uczyć się nowych tańców. Inkwizytor zostawił nas więc na czas jakiś, a my udaliśmy się do Sandomierza. Było lato 2000 roku, stary gród, pięknie położony nad Wisłą, ze wspaniałą katedrą i średniej wielkości zamkiem powitał nas radośnie i uprzejmie -- bardzo miły człowiek w Nysce zobaczywszy objuczoną grupkę idącą po moście zatrzymał się spytał dokąd idziemy po czym zabrał nasze bagaże i część z nas i zawiózł na miejsce, choć zdecydowanie nie było mu po drodze!

W Sandomierzu odbywają się co roku warsztaty tańca i muzyki dawnej. Organizatorem jest Staromiejski Dom Kultury w Warszawie i robią to nie najgorzej. Jest gdzie spać, jest gdzie tańczyć, śpiewać i grać. Muzycy nawet dostają materiały; tancerze, nie za bardzo, muszą radzić sobie sami. Nie mniej jednak zapraszana kadra jest co najmniej dobra, a często świetna. Tydzień warsztatów daje skok jakościowy o jakim trudno marzyć po pół roku cotygodniowych spotkań. I zrobiliśmy ten skok. Przy okazji staliśmy się na krótki okres jednym ciałem i jednym duchem. Gdy szliśmy na spacer to po trzech krokach okazywało się, stawiamy je równocześnie.

Rzadko pokazujemy to czego nauczyliśmy się w Sandomierzu (piszę to 10 kwietnia 2002 roku), lecz wciąż pamiętamy te kroki, ruchy. Bruna Gondoni prowadziła wtedy kurs renesansowego tańca dworu włoskiego. Głównie Basdance, ale nie tylko. Przekazała nam nie tylko suchą wiedzę o układach i krokach, ale również o filozofii renesansu. Porównywała ją z filozofią wschodu, a przy okazji robiła rozgrzewki których nie można zapomnieć. Potrafiła wprowadzić grupę w trans, potrafiła wycisnąć z nas wszystko co się dało. Sen okazał się mało potrzebnym elementem życia. A poza tym to w Sandomierzu spotkaliśmy Justynę (tak właściwie to najbardziej spotkał ją Kret). Wpadła do naszego pokoju i spytała, czy mamy wolne łóżko, bo u niej strasznie hałasują.

Sandomierz można uznać za koniec Galliarde'y. Potem zaczęły się zmiany. Pojechaliśmy jeszcze razem do Dowspudy (ma się podobno odrodzić), ale już do Poznania tylko część z nas. Przyszła zima, martwy sezon i zespół zaczął się rozpadać. Nie tylko zespół zresztą.

Do spisu treści

0.3. Martwy czas

I nastał czas klęsk i smutku, a brat patrzył krzywym okiem na siostrę, a siostra na brata, o tych co więzami krwi związani nie byli już lepiej nie mówiąc, a do tego było zimno, wiały wiatry i padały deszcze, a w telewizji puszczali same g.w.a. Okazało się, po raz kolejny na tym świecie, że ludzie to tylko ludzie. Jedni mają ochotę, drudzy nie. No i jedni mieli ochotę robić próby sześć-siedem razy w tygodniu, a inni woleli spotykać się dwa razy. I jedni chcieli zarabiać na tańcu, a inni chcieli się bawić. A jedni wiedzieli lepiej niż drudzy, a oni pokazywali im język i też wiedzieli lepiej. Nie powiem kto był kim, ani nie napiszę o nikim złego słowa, choć też jestem tylko człowiekiem. Ja Wielki Malkontent przyznaję się tu bez bicia -- kochałem Galliarde'ę i robiłem co mogłem, by istniała nadal, ale byłem za głupi i za słaby by temu podołać. Skład zespołu zaczął się gwałtownie zmieniać, atmosfera również. Pojawiały się zgrzyty, piski a nawet krzyki. O dziwo część z nowych ludzi i tak zachwyciła się tańcem, bo szermierka poszła w kąt kiedy pan Marian Gańcza zobaczył, że nic nie wskóra i zostawił rzeczy samym sobie. Narastał marazm.

Równocześnie z umieraniem zespołu wzrastało znaczenie Gildii. Oczywiście Wielki Inkwizytor, będący wtedy prezesem Gildii nigdy jej nie zaniedbywał, ale z Wielkim Mistrzem różnie bywało. Częste zajęcia zespołu oraz wyjazdy do Warszawy zabierały jednak trochę czasu. Za to Wielki Malkontent nie działał dotąd w Caladnie w ogóle. Lecz w martwym czasie Gildia stała się oparciem i odskocznią. Połączyła założycieli Zakonu mocnymi więzami tajemnych mocy.

Minęła zima, zespół został już przez przyszłych braci i siostry zakonne duchem opuszczony, choć pojawiali się jeszcze na próbach. Wiosna przyniosła zmiany. Nagle dziwnym trafem Wielki Inkwizytor zamieszał wykorzystując zamieszanie z okazji pierwszego Wielkiego Brata i jedynych Dwóch Światów doprowadził do ciekawej sytuacji. Na 20 piętrze Poltegoru zaczęli pracować wszyscy trzej założyciele zakonu. Dotąd działał tam tylko Inkwizytor właśnie... Dzięki tej zmianie, zaczął nawet powstawać spis tanich żarłodajni wrocławskich, utknął jednak gdzieś w martwym punkcie, a to dlatego, że nikomu nie chciało się zapisywać wrażeń z kolejnych odwiedzanych przez nas lokali. A ciekawe to były odwiedziny. Gdyby wyciąć fragmenty rozmów zboczone zawodowo i dotyczące jedzenia, to choć zostałoby niewiele, można by się doszukiwać już pewnych zaczątków zakonu.

Pod koniec wiosny 2001 roku był festiwal szant (albo coś takiego). Ponieważ nie udało się nam podrobić na czas biletów (ale i tak wielkie podziękowania dla Majki za fachową pomoc), musieliśmy spróbować innej drogi wejścia. Okazało się, że panowie ochroniarze zupełnie nie widzą potrzeby sprawdzania kim są ludzie ubrani w kilty wchodzący tylnym wejściem, więc nie było problemu. Festiwal się udał, wytańczyliśmy się do cna. Piszę o tym, gdyż wydaje mi się, że właśnie wtedy skrystalizował się pomysł robienia ceilidh. Wkrótce też w niedzielne popołudnia rozpoczęły się spotkania taneczno-zabawowe, czasem urozmaicane szermierką. Wtedy też, zaczęliśmy myśleć nad nadaniem temu jakiejś bardziej oficjalnej formy. Początkowa, robocza nazwa, brzmiała "Towarzystwo przyjaciół tańca i muzyki dawnej" (XXX jak dokładnie). Wielki Mistrz i Malkontent obeszli wtedy kilkanaście akademików w poszukiwaniu lokum. Prorektor obiecał nam już wsparcie, ale okazało się, że kierowniczki akademików bronią się zaciekle, bardzo zaciekle. Pozostaliśmy więc w gildii.

Potem był wyjazd na Słowację. Pojechali Wielki Mistrz i Inkwizytor. Malkontent w swoim zastępstwie wysłał siostrę;). Tam też, w wyniku wypicia hektolitrów spirytusu narodziła się pomysł bycia Zakonem. Przecież bractw i towarzystw wszelakich jest multum. A my jesteśmy takie ołtsajdery i wolimy być inni. Ot co!

(XXX Pomysł formy zakonu pojawił się na wyjeździe na Słowację, lecz zabawy kejliczne bywały już wcześniej. Trzeba by porozmawiać po dokładne daty. Ogólnie rzecz biorąc przed latem nasze spotkania były już bardzo regularne!!! Po raz pierwszy zresztą gildia nie została zamknięta na lato, a nasze spotkania trwały, choć bywały jeszcze wyjazdy zespołu... )

Do spisu treści

0.4. Kiełkowanie

Kiedy robi się ciasto drożdżowe, to ugniatanie go jest strasznie męczące. Ta psiajucha stawia opór, trzeba włożyć w nią mnóstwo energii, by nasycić je powietrzem i odpowiednio wymieszać. Ale za to potem samo rośnie! Wydawać by się mogło, że w momencie w którym wiedzieliśmy już właściwie wszystko o naszych niedzielnych spotkaniach, powinno pójść z górki. Ale okazało się, że ciasto jest jednak łatwiejsze do zrobienia niż Zakon. No cóż, gdyby było inaczej, to w każdym domu powstałby już niejeden Zakon, a każdy człowiek byłby w co najmniej kilku... Mimo to, było coraz lepiej. Lato przebiegło spokojnie, lecz po raz pierwszy w historii Caladanu nie został on zamknięty z okazji wakacji. To przez nas. Co tydzień spotykaliśmy się, czasem w większym, czasem w mniejszym gronie. Na kilku wyjazdach na których byliśmy wciąż jednak nie występowaliśmy jako my. Ale rozwój następował.

Odwiedziła nas kilka razy część ludzi z Valhalli. Ich wojownicy uznali jednak, że tańczenie nie jestzbyt interesujące, ale dwie dziewczyny zaczęły przychodzić w miarę regularnie. Odwiedziły nas też raz dwie dziewczyny z Bolkowa (szczerze mówiąc nie rozróżniam dokładnie poszczególnych oddziałów tego bractwa i grup z nim stowarzyszonych, więc nie mogę podać dokładniejszych informacji). Ale nie pojawiły się więcej.

W trakcie kolejnych spotkań uczyliśmy się dosyć mało nowych rzeczy, w końcu jednak Wielki Mistrz spędził kilkanaście godzin na sieci i znalazł kilka miejsc w których były rozpiski. Zaczęliśmy się rozwijać. Już wtedy wiedzieliśmy, że współczesny taniec irlandzki i szkocki przestał być zabawą. Ludzie którzy się nim zajmują zainteresowani są prawie tylko występami i/lub konkursami których jest multum. Kultura zachodu przemieniła spontaniczność, radość i wspólnotę w komercję i walkę. A przecież to ta sama kultura która stworzyła te tańce... Na szczęście są jeszcze ludzie zainteresowani czystą zabawą, są też tacy którzy poszukują korzeni. Dzięki nim i my możemy trochę się nauczyć. W wyniku dalszych poszukiwań dowiedzieliśmy się wiele ciekawych rzeczy o historii i ewolucji tańca. Wielki Mistrz stara się przy opisach tańców trochę tej wiedzy przemycić. Postanowiliśmy spróbować nauczyć się tańczyć tak, jak robiono to przed wiekiem dziewiętnastym. Nie ma zbyt wielkich szans, by znaleźć kogoś kto już się tego nauczył, jesteśmy więc zdani na materiały pisane, nasze głowy, nogi i nie tylko. Ale myślę, że idzie nam nieźle.

Równolegle z rozwojem naszych spotkań niedzielnych, zaczęły się w lecie rozwijać spotkania w Żubrze. W Karczmie Żubr, jeśli chodzi o ścisłość. Trafiliśmy na nią, gdyż kilkakrotnie odbywały się tam koncerty muzyki bretońskiej, którą bardzo lubimy, jak również do której tańczymy. Knajpa ta była kiedyś speluną, a obecnie przekształca się w klub artystyczny... Znajduje się w samym środku trójkąta, na rogu ulic Dworcowej i Knieziewicza. I jest naprawdę wspaniała, choć ma i wady knajpy -- śmierdzi tam papierochami! No cóż, nie można mieć wszystkiego.

Krótko mówiąc, w lecie 2001 udało się nam zbudować coś, co mogło przekształcić się w zakon.

Do spisu treści

1. Era Pierwsza

Myślę, że za początek Zakonu można uznać nasz pierwszy wyjazd pod tym mianem. Był to wyjazd na festiwal w Poznaniu. Opis się szykuje. Na razie koniec!!! Proszę o wszelkie uwagi krytyczne i w ogóle ten tego ten, czyli nie krytyczne też. Myślę, że slimak(at)ordugh.org powinno być dobrym adresem.

Do spisu treści
Spisał Tha Ślimak

Valid HTML 4.0 Transitional

 
Dolna belka
Dolna belka
Dolna belka
Dolna belka
Dolna belka
Dolna belka